passion for living

Ciao! Wracam z wrażeniami po pierwszym obejrzeniu ekranizacji powieści Margaret Mitchell, czyli "Przeminęło z wiatrem". Napisałam to tuż po wyjęciu płyty z mojego napędu optycznego, czyli takiego dyrdoka do odtwarzania (i chyba nagrywania) płyt. 

Pierwsza część Gone with the wind:

przy czytaniu książki nie potrafiłam nie zgrzytać zębami, ale po obejrzeniu ekranizacji już nie dziwię się ludziom, którzy nie mieli tylu obiekcji do tej historii, a poznali tylko film. Na filmie człowiekowi oczy wylatują z wrażenia: co za piękni ludzi, co za piękne stroje, co za piękne miejsca. I o ile tych ogromnych sukien nie zazdroszczę - jak w czymś takim chodzić?! - to ci ludzie są tak piękni, ale to tak piękni... I fenomenalnie dobrani do postaci, w które się wcielają. Sorry, ale Clark Gable to Rhett Butler w każdym półuśmieszku, niepozornym geście i chodzie. A Vivien Leigh? O mamma mia! Co prawda na pierwszej stronie powieści narrator mówi, że Scarlett nie była piękna, bo zbyt ostre irlandzkie rysy ojca mieszały się z delikatnymi francuskimi rysami matki czy coś tam, ale jej urok działał obezwładniająco. No cóż, Vivien Leigh nie można odmówić ani uroku, ani urody. 

W dodatku ta część jest moją ulubioną częścią powieści, czyli początkiem. Nie znoszę zakończenia, choć jest świetne skoro wzbudza we mnie tak ogromne emocje, że aż go nie znoszę. I tak wymyślone! oesu!

Druga część Gone with the wind:

to było... potężne. I jednocześnie okropne i piękne. Mam wrażenie, że każdy miał nierozwiązany problem, który sprawiał, że wszystko leciało na łeb, na szyję. 

Ashley może stres pourazowy albo wysoką wrażliwość, która w połączeniu z wojną sprawiła mu cierpienie? I jeszcze ta niewyjaśniona sprawa ze Scarlett! 

Melanie była zbyt szlachetna, by uwierzyć, że innym brakuje tej cechy (słowa Rhetta) - złota kobieta: dobra, wyrozumiała, bez uprzedzeń, z zimną krwią i niesłychanym ciepłem, ogromną naiwnością, a może to była ufność? 

Rhett na wiele sposobów niemal od początku okazywał Scarlett swoje uczucia, wyznawał miłość, próbował wszelkich sposobów - nie zawsze dobrych - na próżno. Ona brała to, co jej dawał, rzucała o ziemię i deptała lub dawała Ashley'owi. Kochała do szaleństwa swoje wyobrażenie o tym człowieku. Wierzyła, że ją zmieni i sprawi, że będzie damą jak jej matka Ellen? To był jej kompleks: miała zbyt dobre szczęki, by mamlać życie jako posłuszna, potulna dama, chciała brać, rwać, gryźć to życie. Miała ogromną siłę i upór. Passion for living. Ona szalała z miłości do Ashleya, który jej pragnął, ale nie mógł się na to zdobyć, a Rhett szalał z nienawiści do tego jej uczucia. On dałby jej wszystko, miała mu dać "tylko" swoją miłość. 

Jeśli włącza Wam się teraz ostrzegawcza lampka z serii jakieś dramaty z telenoweli, to zaprzeczam: kiedy się to czyta i/lub ogląda, to naprawdę nie ma się takiego wrażenia, choć ja widzę, jak to może brzmieć. Sama nie siedzę w romansach czy melodramatach, ale przez to się płynie bez problemu. Wczujecie się :D 

Nie mogę jej oceniać. Była zaślepiona swoim dziecięcym wyobrażeniem o miłości: Ashley, piękny, młody w ciepłych promieniach słońca przed werandą jej domu na koniu. I ona najpiękniejsza dziewczyna Georgii, trzymająca za mordę rzesze absztyfikantów, o najcieńszej talii w stanie. Jednak Wilkes powiedział jej, że nic z tego nie będzie, że poślubi Melanię, bo są do siebie podobni, bo tak żenią się Wilkesowie - w rodzinie. I bał się jej passion for living. Trudno mu się dziwić - miał zbyt słabą psychikę na życie ze Scarlett. On się opierał, bał, kochał Melanie, choć pragnął Scarlett, próbował się zasłaniać honorem. A ona w to brnęła jak dzik w żołędzie. A Rhett patrzył na to wszystko z boku i wierzył, że to się zmieni. 

I want to say sorry, Rhett. I'm sorry. 

Jeszcze słówko: relacja Melanie i Rhetta to coś pięknego. I kocham Mammy, Melanie i Rhetta. Ba, wiem, że postępował źle, ale miał w sobie pewien urok i dystans nieznany jemu współczesnym. Właściwie wyprzedzał swoje czasy i miał, tak jak Scarlett, zbyt mocne szczęki, by wieść życie jako elegancki gentleman, dlatego został czarną owcą Charlestonu.  

Scarlett podziwiam, ale jednocześnie nie znoszę. Podziwiam i zazdroszczę jej passion for living (tak ogromnej!), ale wiem, że to co mnie w niej drażniło, było jedną z przyczyn jej siły. 

Naprawdę nie dziwię się ludziom, którzy obejrzeli tylko (i aż!) film, i tuż obok nosa przemknęły im wszystkie problemy z tą historią związane: rasizm, seksizm. Ja naprawdę ich rozumiem: gdybym przed oglądnięciem dwukrotnie nie przeczytała książki, to nie zauważyłabym zapewne, jak ukazane są osoby czarne, braku zgody czy nieleczonych traum. Ta historia wciąga, pochłania i pożera. 

Myślę nawet, że gdy osoby zaznajomione jedynie z ekranizacją mogą być w szoku, gdy zobaczą rzeczy, które w książce mocniej wybrzmiewają, a może bardziej nie umykają pod wpływem potęgi aktorskiej. 

Dodanie pogadanki osób, np. historyczek i historyków, które specjalizują się w wiedzy o tamtym okresie, a jednocześnie potrafiących o tym opowiadać, byłoby dobrym uzupełnieniem tej historii.

Tutaj opowieść z perspektywy kobiet i mężczyzn Południa, dla których Północ była jakąś tępą zgrają o głupim pomyśle. A tu bum bum cyk cyk - wyjaśnienie, że no, niekoniecznie. Autorka historii pochodziła z Południa (nie znam jej poglądów), a dzięki temu możemy poznać perspektywę Południowców, niejako wejść im do głowy.

Film jest pięknie zrealizowany, aktorzy jakby urodzeni już jako te postacie, miejsca oddane wspaniale, stroje dopięte na ostatni guzik, muzyka znakomita - jednak nie dziwi sprzeciw osób czarnych wobec temu filmowi czy książce. Ich przodkowie zostali przedstawieni jako dziecięco naiwni, a ich wygląd, np. części ciała, autorka porównywała do zwierząt. Bardzo boli czytanie tego. 

"Gone with the wind" jest jednym z pierwszych, o ile nie pierwszym, filmem kolorowych. A jedną z głównych ról zagrał "Król Hollywoodu" - Clark Gable. Nie lubię pitolenia, więc po prostu przyznam, że nie wiem nic. Nic o środowisku aktorskim tamtej Ameryki, nic o ówczesnym społeczeństwie amerykańskim, nic o aktorach (oprócz niektórych ról oscarowych), nic o miejscach nagrań, a w końcu okrągłe zero o latach opisywanych w powieści - wojnie secesyjnej, sytuacji plantatorów i niewolników. 

Nie uśmiecha mi się opisywanie tutaj notatek na Wikipedii, pospieszne "dokształcanie się" na jakichś artykułach znalezionych w necie, dlatego wrócę do tematu, gdy będę mogła powiedzieć chociaż, że "nadal nie wiem za wiele, ale znalazłam informacje o cykcykcyk, które są pewne, allora...". 

Nie wiem, dlaczego wybrali takie no nie najkorzystniejsze sceny, chyba że kierowali się zasadą, że skandal sprzedaje - kto wie. W każdym razie, oto zwiastun!

Rok temu ciężko było dorwać płytę w rozsądnej cenie (ja upolowałam płytę wydaną kilkanaście lat temu przez Gazetę Wyborczą - seria: 30 filmów wszech czasów - na allegro), ale teraz są od mniej więcej dychy. Można również oglądnąć "Gone with the wind" na Youtubie i Google Play za opłatą dziesięciu ziko. Jest dostępny również na HBO Max.

Moje wcześniejsze teksty dotyczące tej historii to

  1. Przyszła kryska na Matyska, w którym opisałam moją relację z książkową wersją tej historii (i trochę Przybora tam się zabłąkał :)
  2. Zniknęli czort z listopadem, w którym znajdziecie moje pierwsze zetknięcie się z tym tytułem po dwuletniej przerwie

Dziękuję, pozdrawiam i do następnego!

Komentarze